Zerwane zaręczyny. "Wierzyłam, że mam za sobą historię, która świadczy o mojej niepowadze"

Czułość i Wolność

Pewnego dnia redaktorka „Wysokich Obcasów” składa mi kuszącą propozycję: – Może napisałabyś reportaż o zerwanych zaręczynach?

Tej propozycji nie mogłam odrzucić.

Kilka lat wcześniej Monika Tutak-Goll, koleżanka z roku w Polskiej Szkole Reportażu, na wieść o tym, że właśnie zerwałam zaręczyny, mówi: – Ja też rozstałam się z narzeczonym, a planowałam z nim ślub. Zakochałam się w mężczyźnie, z którym dziś mam dzieci.

I tak staje się jedną z wielu osób, które pomagają mi poczuć się swobodnie w nowej skórze. W miarę upływających tygodni przekonanie, że oto mam za sobą wstydliwą, rzadką historię, która jak byk świadczy o mojej niepowadze, zastąpiło inne: zrywanie zaręczyn jest powszechne, ale opowiada się o nim tylko wtajemniczonym.

Może on się zmieni?

Nasze spotkanie na krakowskim Kazimierzu Zosia zaczyna od słów:

– Nie wiem, co mnie napadło, że się zgodziłam na rozmowę z tobą. Przecież ja tego nigdy nikomu nie opowiadałam!

Chwilę się zastanawia i już wie: ośmielił ją fakt, że ja też zerwałam zaręczyny.

Zosia ma dyskretny makijaż, długie włosy i 28 lat. Z Grzesiem poznali się, jak miała ich 21 i wydawała się sobie dorosła. Dziewczyna z małego miasta pod Krakowem zawsze marzyła o rodzinie i dzieciach. Przeprowadziła się tu do liceum, zamieszkała w internacie, w którym została na studia z dietetyki. Pewnego razu z koleżankami założyły jej konto na portalu randkowym. Zosia do kogoś napisała i zupełnie o tym zapomniała. Po dwóch tygodniach chciała usunąć konto, bo zapychało jej skrzynkę mailową. Odkryła wiadomość od chłopaka i ją naszło: a może odpiszę?

Na miejsce spotkania wybrała piwnicę CK Browaru – miejsce mało romantyczne, bardzo studenckie i aromatyczne. Kluczowe, że zawsze jest tam pełno ludzi, a to był przecież chłopak z internetu, do tego przystanek autobusowy pod nosem – w razie czego nie będzie musiał jej daleko odprowadzać. A jednak poduszki powietrzne okazały się zbędne. Chłopak był z małopolskiej wsi kawałek za jej miastem, studiował na politechnice.

– Zakochałam się – mówi. Szybko poznali się z rodzinami. Po dwóch latach postanowili zamieszkać razem, ale po studencku: z jego kolegą i jej przyjaciółką z internatu.

– Teraz widzę, że już wtedy powinny mi się były zapalić czerwone lampki. To dobry chłopak, ale miał kłopot z alkoholem, po wypiciu robił się agresywny. Na początku podnosił głos, krzyczał, był taki, że nic do niego nie dochodziło. Po czasie i ja mu się odpłacałam. To była jedna wielka awantura – widzę to wyraźnie z perspektywy związku, w którym teraz jestem.

W końcu ją popchnął. Wesele znajomych, takich „ą, ę”, przy których siedzi się prosto, a przy talerzu leżą trzy łyżeczki do deserów. Wokół doktorstwo, inżynierowie, znała tylko parę młodą i rodziców. Zosia wtedy nie piła, bo miała prowadzić samochód, i nie tańczyła, bo nosiła żałobę po babci.

– Uchlał się, zwyzywał mnie, popchnął. O co poszło? O bzdurę. Może powiedziałam: „Już nie pij więcej”? Po tych trzech latach cała drżałam, jak widziałam, że on w towarzystwie sięga po kieliszek. Nie potrzebował dużo. Wstyd mi było. Uchlanie świadczy co prawda o nim, ale bierzesz to na siebie, no a jak na mnie zaczął kląć…

Zosia starała się zachować spokój, by go nie prowokować, i opanować drżenie, gdy wsiadała za kierownicę. Mieli jechać do jego rodziców. On zasnął od razu, Zosia w emocjach napisała do mamy: „Jak dam znać, ruszaj pod dom Grześka. O nic nie pytaj”.

Jest 1, może 2 w nocy. Pod domem on się budzi, coś do niej mówi, ale Zosia jest skoncentrowana: bierze torebkę, kluczyki, dzwoni do drzwi. Otwiera jego tata. Zosia mówi: „Może państwo na niego jakoś wpłyniecie, bo ja już nie jestem w stanie. Upił się i zrobił mi awanturę. Tu są kluczyki, do widzenia”.

Jego ojciec stoi jak zamurowany. W tej samej chwili przed dom podjeżdża jej tata.

– Wsiadłam, rozpłakałam się i mówię: „Jedźmy do domu”. Do dziś jestem mu wdzięczna, że o nic nie zapytał – wspomina.

Po weselnej awanturze Zosia wiedziała, że to koniec, ale nie miała jak się uwolnić – musiała wrócić do Krakowa, a tu przecież mieszkali razem.

– Jak się zamykałam w pokoju, to zabrał klucz, żebym nie mogła tego robić. Do domu nie chciałam wrócić, bo honor mi nie pozwalał – rodzice mówili przecież, żebym z nim nie mieszkała. Nie pamiętam, czy mnie przekonał, czy zrobiłam to dla świętego spokoju. Miałam do niego jeszcze sympatię i zgodziłam się na ostatnią szansę. Oczywiście kolejny raz przegadaliśmy, że nie chcę takiego zachowania po alkoholu. I faktycznie trochę się poprawiło, tylko ja się bałam, że to wróci.

W nowym roku akademickim postanawiają zamieszkać tylko we dwoje. W sobotę ona sprząta, on co chwilę robi sobie przerwę, by usiąść przy kompie. W pewnym momencie wkurza ją niemal wszystko.

– Wtedy już uczucie we mnie gasło, ale nie potrafię powiedzieć, dlaczego nie powiedziałam: „Rozejdźmy się”. Chyba myślałam: będzie fajna rodzina, już tyle jesteśmy razem.

Jadą na wakacje ze studenckim biurem podróży na Kretę. On się upija. Jednego wieczora ona kładzie się wcześniej spać, on idzie z ekipą dalej w tango. Nad ranem budzi ją walenie do drzwi. Otwiera, a tam on, cały zakrwawiony – ręka, koszulka. Do dziś nie wiadomo, co się stało. Bardziej niż krew przeraża ją jednak to, co on mówi: „Przepraszam, bo ja chciałem się oświadczyć, ale się zestresowałem całą sytuacją”. Na dźwięk słowa „oświadczyny” Zosia w sercu ma palpitacje, a w głowie słowa: o rety. Niby o tym gadali, niby chciała, no ale… Może żartuje?

Następnego dnia jadą na wycieczkę. On zabiera ją na skarpę, kawałek od znajomych, żeby widok pooglądać. I klęka.

– Powiedziałam: tak. I nigdy w życiu nie byłam bardziej przerażona – mówi Zosia i chwilę milczy na wspomnienie tamtej chwili. – To nie miało nic wspólnego z bajkowymi oświadczynami, na które czekałam. I ci ludzie dookoła, znajomi. Jakbyśmy byli sami, tobym powiedziała: nie.

Przez następne dni udaje szczęśliwą. Sama siebie próbuje przekonać: no, Zofia, zawsze tego chciałaś, nie zerwałaś, mieszkaliście razem, zgodziłaś się. Przecież jakbyś nie chciała, tobyś się nie zgadzała.

Zastanawiamy się, dlaczego właściwie powiedziała „tak”, skoro wyraźnie czuła „nie”.

– U mnie w domu mocny był nacisk na bycie grzeczną, mądrzejszą. Nie mam pretensji do rodziców, też tak byli wychowywani. Ale to mocno działa na każdą decyzję, którą potem podejmujesz, i na to, jak się zachowujesz. Nawet jak czujesz, że nie, to dalej w to brniesz. Na skarpie klęknął, wszyscy patrzą, no i trzy dni będziemy jeszcze razem na wakacjach! – żartuje.

Po powrocie rusza cała machina organizowania ślubu, Zosia myśli nawet: może i wróci to, co było na początku? Wybiera suknię, bardzo prostą, wpłaca zaliczkę. On za salę i orkiestrę. A potem znowu jakaś awantura. Po weekendzie u rodziny Zosia oświadcza, że muszą porozmawiać.

– Siedziałam na kanapie, on przy stole, i mówię: „Nie jestem w stanie tak żyć, zrywam zaręczyny”. Wyplułam każdą wątpliwość, wszystko, co się we mnie zgromadziło.

Jest listopad, ślub miał być w sierpniu. Zosia ściąga pierścionek, wkłada do pudełeczka. Pakuje ubrania, przechodzi do łazienki, by spakować kosmetyki. I słyszy huk.

Wychodzi, a on leży na ziemi. Rusza nim, ale on nie reaguje. Klepie go po policzkach, całkiem mocno, bo widzi, że udaje. W końcu ostatnia próba, mówi: „Dzwonię po pogotowie”. Zero reakcji. Przeraża się, że może naprawdę coś się stało. Dzwoni. Również do jego siostry, żeby z nim została, kiedy ona tego wieczora wyprowadzi się z domu.

Wchodzą ratownicy, badają puls, osłuchują, pytają, ona tłumaczy, że mieli trudną rozmowę. Zosia widzi, jak przewracają oczami. Ale zabierają go do szpitala na dodatkowe badania. Zosia zamyka psa, wymarzonego yorka, prezent od Grzesia, w łazience. Gdy schodzą na dół, ratowniczka zostaje trochę z tyłu i pyta, co się stało. Zosia przyznaje, że zerwała zaręczyny, na co ona: „Wszystko jasne, temu panu nic nie jest”.

Kontaktowali się jeszcze potem z Grzesiem w sprawie odwołania ślubu. Zobaczyli się też miesiąc później, by posprzątać mieszkanie, było już między nimi miejsce na jakieś żarty: ja zabieram to, ty tamto. Od wspólnych znajomych dowiedziała się, że będzie na nią czekał. Ta myśl tak ją wystraszyła, że chociaż miała ochotę na kumpelskie relacje, wolała nie odpisywać na wiadomości „co słychać”, życzenia urodzinowe ani świąteczne. Nie chciała mu dawać choćby okruszka nadziei.

Trzy razy „tak” (i jedno „nie”)

– Trochę się stresuję i jestem speszona – wyznaje mi Ania, chociaż znamy się dobrze, a ona ma sceniczną osobowość. – Dziwnie takie historie opowiadać.

Pierwsza miłość – Piotrek. Ania ma 21 lat, on jest o trzy lata starszy, studiują polonistkę. On ma aurę intelektualisty i hipstera – ateista, a studiuje na katolickiej uczelni. Ania robi sobie z niego żarty – tak zaczyna się ich relacja i szybko nabiera głębi. Przechodzą transformację. Ona religijna, po kilku miesiącach traci z nim cnotę; on ateista, przeżywa nawrócenie. Nie klęka z pierścionkiem, o zaręczynach i ślubie rozmawiają jednak otwarcie.

– Tylko w międzyczasie wyszła taka sprawa. Poczuł, że musi mi opowiedzieć, że lubi wieczorami przebierać się za kobietę. Nie przebierał się przy mnie, ale pokazywał zdjęcia. Kiedyś nawet, jak nie miałam się w co ubrać, zażartował: „A to ja mam taką fajną kieckę, zobacz”. Szliśmy w ten ślub, a ja w to, że kocham cię takim, jaki jesteś, ale czułam, że robię to jakoś wbrew sobie.

Studia Ani to są raczej trasy koncertowe niż wykłady – zespół, którego jest wokalistką, szybko robi się znany w mieście, rozpoznawalny w Polsce. Ania ma dużo adoratorów. Jeden z nich przyjeżdża na każdy koncert, chce się z nią umawiać na randki. Nagle robi jej się bliższy. Całują się. Zrywa z Piotrem, łamie mu serce. On jeździ za nią na koncerty, wsiada w pociąg do Białegostoku i pod sceną z kwiatami prosi: „Wróć do mnie”. Ale ona nie wraca. Już od miesięcy relacja w jej sercu była skończona.

Piotr jest elegancki, nosi koszule i apaszki, wygląda trochę jak Pierce Brosnan. Krzysiu to punk z irokezem, kolczykami i tatuażami. Porywa ją w swój wir, bardzo imprezowy.

I przychodzi pewien ciekawy dzień. Około godz. 16 mają jechać z Krzysiem pociągiem do innego miasta, by poznać jego mamę. „Nie wiem, czy wiesz, ale ja mam wobec ciebie poważne plany” – mówi Ani. Tego dnia od rana dobija się do niej Piotrek. Namawia na spotkanie, prosi, błaga, może nawet emocjonalnie szantażuje.

– Jak masz 22 lata, to nie mówisz: „Hej, już dawno przekroczyłeś moje granice, ciao”, tylko: „No dobra” – śmieje się Ania. – Przyjechał po mnie taksówką, mówi: „Musimy podjechać w jedno miejsce”. Obiecał, że nie zajmie mi więcej niż godzinę. Miałam poczucie, że muszę uszanować sekret, którym chce się ze mną podzielić. Wsadził mnie do taksówki, pojechaliśmy w zielone tereny wokół miasta. Wychodzimy, po czym mówi: „Zamknij oczy”. Zamykam. Prowadzi mnie za jakiś krzaczek, a tam taki wyrąbany piknik: kocyk, moje ulubione serki, winko. Mówi, że bardzo mu zależało, żeby mnie tu przyprowadzić, i każe jeszcze raz zamknąć oczy. Teraz mi się to wydaje głupie, no ale dobra, zamknęłam. Otwieram, a ten przede mną klęczy z pierścionkiem. „Nieważne, co zrobiłaś, ja cię kocham”. Wzruszające. Tylko że to był dzień, w którym chciałam poznać mamę mojego nowego chłopaka. Czułam się z tym dziwnie i okropnie, było mi go żal. Nie ściemniałam, powiedziałam, że to niemożliwe. Nawet dziś jak o tym myślę, to mi strasznie przykro.

W milczeniu zwijają koc i wiktuały, idą do miejsca, z którego mogą złapać taksówkę. On za nią jak zbity pies, ociera łzy. Ona, rozedrgana, dzwoni do mamy. A potem wspólnie z Krzysiem śmieją się z tej sytuacji – nie jest z tego dumna, ale chyba tak odreagowywała szok. Tego dnia wieczorem, u mamy, siedzi w jego pokoju. Krzysiu wchodzi i mówi: „Mama powiedziała tylko: ożeń się z nią”.

– I wiesz, teraz to są śmichy, żarty, ale wtedy to były takie emocje! Nie miałam wielu chłopaków i nie wchodziłam nigdy w związki „porandkujemy, będzie fajnie”. Zawsze od razu serio – opowiada.

Może miesiąc później są na festiwalu muzycznym. O coś się sprzeczają. Ona ma zaraz wyjść na scenę, przywołują ją gościnnie na finałową piosenkę. Ale zamiast wbiec na estradę, biegnie za Krzysiem – z wysokości sceny zauważyła, że opuszcza teren festiwalu. Wracają do kłótni. Podjeżdża policja, pyta, co robią, każe schować piwo, zaczyna go spisywać. I wtedy Ania ratuje sytuację – zagaduje ze spokojem i uśmiechem, wszystko rozchodzi się po kościach. Gdy odjeżdżają, Ania odchodzi na sekundę, by ochłonąć. Obraca się, a Krzysiek klęczy przed nią z obrączką zmarłego taty w dłoniach – zawsze nosił ją na szyi. Jest oczarowany, że poświęciła dla niego występ, że w stresie potrafiła znaleźć spokój.

– Teraz widzę, że on był taki drama queen: wybiegłem, ona za mną. Ale zgodziłam się. Może powinnam od tego zacząć, że ja jestem tą dziewczynką, która od dziecka marzyła, by mieć męża. Robiłam welony z firanek i marzyłam, że będę panną młodą. Moi rodzice byli rozwiedzeni, odkąd pamiętam, megadramy, może to się jakoś łączy? Miałam wielkie pragnienie małżeństwa, jego prawdziwej świętości, że to jest piękne i zmienia życie. I myślę, że jak kochałam, to bardzo, na swoje ówczesne możliwości.

Nie zaczęli od razu planować ślubu. Minęło może pół roku, Krzysiu wchodzi do jej pokoju.

– Pamiętam tę scenę. Wynajmowałam z przyjaciółką ciemne mieszkanie, depresyjne, byłyśmy biedne. Nie wpadało do niego światło. Miałam taki długi pokój, na jednym końcu było łóżko, na drugim drzwi. Stanął w nich i powiedział, że mnie zostawia. To było straszne – mówi przejęta. Krzysiek regularnie wpadał w doły. Byli w relacji: on zły, ona dobra, co go chce wyciągać z mroku. On mieszkał na squacie, ona śpiewała w chórze.

– Nam to bardzo pasowało. Fascynuje mnie inność. On się pogrążał, ale między nami było w porządku, aż powiedział mi: „Nara”. Odkrył, że ja mu nie dam tego, czego on chce, a on mi nie da tego, czego ja chcę. To był dla mnie cios, przez prawie dwa lata byłam w afekcie tego rozstania, miałam stany depresyjne. Próbowaliśmy być przyjaciółmi. Nie sypialiśmy ze sobą, ale emocjonalnie byłam od niego uzależniona. I ciągle miałam nadzieję, że on mnie jednak będzie chciał.

Każda z wielkich miłości Ani trwała około roku. Za każdym razem chłopak po kilku miesiącach się oświadczał. Raz ona zostawiła, raz ją zostawiono. A potem Ania zakochała się po raz trzeci. Poznała go na letnim festiwalu nad jeziorem.

– Jak ludzie mówią, że dzwony biją, gdy poznajesz tego kogoś, to może być to. Mówisz coś, a w głowie: co ja robię, co ja gadam, co się dzieje! Szok!

Tym razem na oświadczyny musiała poczekać. I to długo. Sześć lat. A potem i tak nie było jak w bajce. Wypisywali właśnie zaproszenia na ślub, gdy wywiązała się między nimi wielka światopoglądowa awantura. Po niej kryzys. Miesiąc milczenia. Ostatecznie ślub wzięli rok później.

– Teraz widzę, że chyba liczyłam na to, że małżeństwo załatwi mi rzeczy, z którymi miałam problem. Nie do końca wyzwoliłam się z poczucia obowiązku wobec mojej mamy, byłam niedojrzała, nie do końca samodzielna. Wydawało mi się, że jak będę miała męża, to będę mogła prawilnie powiedzieć, żeby się ode mnie odczepili, bo ja już mam swoją rodzinę. Kryzys pomógł nam obojgu dojrzeć. Uświadomiłam sobie, że nie mogę nic udawać i musimy się przyjąć tacy, jacy jesteśmy. Brzmi to jak frazes, ale taka świadomość jest niesamowita. Teraz jak się kłócimy, to wiemy, że kłócimy się o tę sprawę, a nie o to, czy chcemy być razem. Bardzo się kochamy.

Dostać piorunem

Z Kasią spotykamy się na kawie w Warszawie. W wózku czteromiesięczna Julka, jej trzecia córka. Nie, żadne z dzieci nie jest owocem relacji narzeczeńskiej. A takie były dwie.

Kiedy Kasia miała 17 lat, trafiła na o 11 lat starszego chłopaka, w którym ze wzajemnością się zakochała. Rodzice byli w szoku, przeciwni. Ale wprowadziła się do niego. I chociaż związek kulał, a ona pogrążała się w depresji, nie mogła się poddać.

– Syndrom Romea i Julii, trzeba było światu pokazać, że damy radę, mimo że świat był przeciwnego zdania. Uparłam się i nie wiedziałam, co z tym wszystkim zrobić. To był mężczyzna, który miał bardzo wysokie wymagania, a niewiele z siebie dawał, zdystansowany emocjonalnie. Byłam pierwszą dziewczyną, z którą zamieszkał, co oczywiście wtedy powinno mi dać do myślenia, ale nie dało. Wspólnie uznaliśmy, że może w takim razie teraz, po latach, weźmiemy ślub. To miała być chyba recepta na kryzys. Dziś wiem, że to było absurdalne i głupie, gorzej mogliśmy postąpić, tylko robiąc sobie dziecko. Był maj, ślub planowaliśmy na październik kolejnego roku.

Kasia studiowała lingwistykę stosowaną, uczyła się hiszpańskiego. Od lat zbierała na wymarzony kurs językowy w Barcelonie, który miał się odbyć tego lata. Ale czuła się fatalnie, naprawdę nie chciało jej się żyć.

– Pamiętam, jak mówiłam do siebie: dziewczyno, nie po to zapłaciłaś za kurs, żeby się teraz zabić, jeszcze zdążysz. Jechałam tam z założeniem: zobaczyć Barcelonę i umrzeć – dziś wspomina ze śmiechem. – A zamiast tego przeżyłam tam klasyczny piorun sycylijski: patrzysz na kogoś i trafia cię takie zauroczenie, że nie możesz myśleć o niczym innym.

Polak, znajomy koleżanki z pokoju. Wszedł, spojrzała na niego i zamarła. Onieśmielona w ogóle na niego nie patrzyła. Nie zakładała nawet, że ten fantastyczny gość może zwrócić na nią uwagę, ale i tak uzmysłowiła sobie coś ważnego: nie tęskni za narzeczonym. Oddalenie uświadomiło jej, że bez względu na wszystko tamten związek nie ma sensu.

A potem się okazało, że Maciek też coś do niej poczuł. Kiedy kumple mówili: „Oszalałeś, ona przecież jest zaręczona”, to odpowiadał: „Ona wyjdzie za mąż, ale za mnie”. Z zawodu policjant, skupił się na celu. Kasia opowiada mu wszystko otwarcie, również o depresji. Wraca do Polski przekonana, że Maciek nie zadzwoni. Mimo to wkracza do domu ze słowami wymierzonymi w narzeczonego: „Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć, to jest koniec, nie będziemy razem”.

Narzeczony, nieco w szoku, odpowiada: „To może zrobię ci kawę i mi opowiesz”.

Szczerze opowiada. Narzeczony nie obraża się, może też czuł, że ich związek się wypalił? Potem nawet pisze koleżeńskie wiadomości. Rodzina Kasi przyjmuje wieść z ulgą, w ogóle nikt nie robi dramatu. Ona jest w kompletnej ekstazie, zakochana, a mimo to w środku czuje lekki wstyd: że ma 26 lat, wypada być poważniejszą, koleżanki śluby biorą. Ludzie uznają ją za niedojrzałą, a nowy związek za niepoważny, myśli.

To w jej życiu intensywny czas – za miesiąc ma wyjechać na studencką wymianę do Hiszpanii. Przez te kilka miesięcy widzą się tylko parę razy – ona zalicza szybciej egzaminy, on błaga przełożonych o kilka dodatkowych dni urlopu.

Pięć miesięcy później, na Boże Narodzenie, Kasia wraca do Polski. Maciek oświadcza jej się w Sylwestra, ona się zgadza. Ślub biorą w październiku, tak jak miało być. Tylko partner inny.

Tak mocno jak się kochają, tak koszmarnie się kłócą, gdy ze związku na odległość wskakują w małżeństwo.

– Mamy silne charaktery. To, co nas do siebie tak mocno przyciągało, okazało się trudne w funkcjonowaniu na co dzień. Nie byliśmy w stanie żyć bez siebie, rozstawaliśmy się i wracaliśmy. Byłam w nim zakochana nawet w dniu rozprawy rozwodowej. Rozwiodłam się z rozsądku, żeby się nie wykańczać, a nie z powodu braku uczuć. Myślę, że gdybyśmy poznali się w wieku 30 lat, czyli kiedy się rozstaliśmy, to mogłoby się potoczyć inaczej. Jak masz bałagan w środku, trudno jest wejść w sensowną relację z drugim człowiekiem z otwartością i autentycznością – mówi Kasia, karmiąc Julkę piersią.

– Jak twoim zdaniem rozpoznać, czy to „nie”, które słyszysz w sobie, jest na związek czy na małżeństwo? – pytam.

– Odpowiedz sobie na pytanie, czy chciałabyś być dalej z tym facetem, tylko bez ślubu, czy jednak nie. Bo organizacja ślubu, szczególnie takiego tradycyjnego, to stresujące przedsięwzięcie. Ale jeśli słyszysz w sobie głos: co ja robię i dlaczego z nim – to lepiej poczekać.

Nie zrywać przed ołtarzem

Podobnego zdania jest Katarzyna Kucewicz, psychoterapeutka od 12 lat, która często prowadzi terapię par.

– Najważniejsze to określić, skąd pochodzi, jaki charakter ma lęk u osoby, która rozważa odwołanie ślubu. Czy przytłacza ją presja ze strony rodziny lub przyszłych teściów na konkretny model ślubu czy sukienki? Czy taki efekt wywołuje oglądanie dekoracji ślubnych na Instagramie? A może jednak osoba mówi wyłącznie o partnerze, wspomina dawne czasy, tęskni za wolnością? A może podobają się jej inne kobiety lub mężczyźni? Często osoba doświadcza wewnętrznego konfliktu. Czuje, że coś jest nie tak, a terapeuta pozwala te lęki nazwać i omówić. W dyskusji z przyjaciółmi czy rodziną przestrzeń często nie jest wygodna, padają pełne zdziwienia pytania i komentarze: „O rany, jak to, teraz?”. To tworzy presję oraz wzbudza poczucie winy. Terapeuta pozwala spokojnie przyjrzeć się emocjom, które targają pacjentem, ten może się zastanowić, dokonać bilansu zysków i strat bez obaw przed ostracyzmem. Czasem pacjent dochodzi do wniosku, że to tylko presja społeczna, z którą sobie poradzi, czasem, że nie może wybaczyć jakiejś zdrady sprzed lat, a czasem, że bardzo chce mieć dzieci, a partner lub partnerka nie. Czasem efekt tych rozmów jest zaskakujący nawet dla samego terapeuty – np. kobieta po kilku sesjach może powiedzieć: „Wie pani, tak naprawdę chodzi o to, że podoba mi się koleżanka z pracy i nie wiem, co z tym zrobić”. I to też wcale jeszcze nie znaczy, że związek się zakończy. Osoba decyduje, czy to objaw kryzysu, czy może rzeczywiście doszły do głosu jakieś jej zaniedbane ważne potrzeby.

– Co pani radzi pacjentom i pacjentkom na takim rozdrożu?

– Odradzam ślub. Lepiej dać sobie czas na to, by wysłuchać, co ta presja ma im do powiedzenia. A jednocześnie uczulam, by nie robić widowiska ze zrywania zaręczyn. Czyli nie uciekać sprzed ołtarza, ale wycofać się z klasą i poszanowaniem godności naszego niedoszłego męża czy żony. Takie wydarzenie „nie przychodzę na własny ślub” jest bardzo urazowe dla drugiej osoby.

– A bywa tak, że dałoby się narzeczeństwo uratować, ale ludzie nie potrafią o tym porozmawiać?

– Oczywiście. Są pewne kwestie, które można byłoby naprawić, polepszyć, ale się wstydzimy ich poruszyć. Przykładowo takie tematy tabu to pieniądze albo seks. Mówimy: „Jakoś się ułoży”, zamiast omówić wątpliwości, wysłuchać siebie nawzajem. Zawsze zachęcam pacjentów do podejmowania dyskusji o wszelkich wątpliwościach. Małżeństwo wymaga dojrzałości dwojga osób do stworzenia partnerskiej, pełnej szacunku i wzajemnej empatii więzi, podstawą tego jest szczery dialog.

Epilog

Zosia jest zaręczona z nowym partnerem. Ślub planują skromny, ale to nie tak, że ma awersję – po prostu dzisiaj jest już inną kobietą. Wtedy ślub był jej potrzebny, by się utwierdzić w przekonaniu, że to będzie na zawsze. Dziś ta pewność po prostu jest. Były partner Zosi wziął ślub. Może nie popełni tych samych błędów?

Ania i jej mąż mieszkają w górach i przyjmują dużo gości. Piotrek, ten, którego zaręczyny odrzuciła, ma kilkoro dzieci. Żyje z żoną psycholożką w neokatechumenacie, spełniają się w religijnym życiu.

Kasia ma trójkę dzieci z partnerem, który ma jeszcze dwoje z poprzedniego małżeństwa. Są szczęśliwi, choć miewają wzloty i upadki. Oświadczył się jej, ale ona odmówiła. Bardzo się boi kolejnego ślubu.

PS Po rozmowie dostaję od Ani wiadomość: „Dziewczyny i chłopaki, mówcie o swoich zerwanych zaręczynach! Zrzuciłam napięcie ze szczęki. Nawet nie wiedziałam, że chciałam, żeby mi ulżyło!”.

Imiona bohaterów na ich prośbę zostały zmienione, podobnie jak inne szczegóły umożliwiające ich identyfikację.

 

Autorka: Maria Hawranek

Ilustracja: Marta Frej

Tekst opublikowany na wysokieobcasy.pl 2 lipca 2022 r.